ANIOŁ PAŃSKI

Dobiegł do końca jeszcze jeden z zimnych, niemal jesiennych tego roku dni majowych. Ciemno już, ale w pokoiku Mamy świeci się jeszcze lampka nocna. Uchylam ostrożnie oszklone drzwi. Aby dotrzeć do Jej łóżka, trzeba najpierw przejść obok oszklonej szafy, zajmującej prawie połowę przestrzeni małego pomieszczenia. Od czterech lat, odkąd pojawiły się problemy z sercem, większą część dnia spędza Mama właśnie tu, na łóżku. Czyta stare roczniki "Przewodnika Katolickiego" przy pomocy lupy, którą dostała od mego przyjaciela, lub odmawia różaniec. Nawet teraz nie potrafi być zupełnie bezczynną. Zastaję Ją z różańcem. Zdjęła okulary, bez których już prawie nic nie widzi, więc zwróciła twarz w moim kierunku, oczekując na jakieś słowo, które pozwoliłoby poznać kto wszedł. Lampka umieszczona tuż nad głową oświetla dokładnie Jej twarz.

Jakże się zmieniła ta twarz! Zachowało się zdjęcie rodzinne z Jej panieńskich jeszcze czasów. Stoi tam w całej gromadzie swych sióstr (było ich piętnaścioro rodzeństwa), młodziutka, urocza, o odważnym, może nieco surowym (po dziadku) spojrzeniu. Widać w Jej twarzy energię, zdecydowanie, siłę woli. Tuż po wojnie zrobiliśmy zdjęcie naszej rodziny. Od czasu tamtego, pierwszego, upłynęło ćwierć wieku. Sześcioro Jej dzieci pozuje z pogodą i uśmiechem. Ona przestała się uśmiechać. Bardzo wiele zapłaciła, byśmy my mogli się uśmiechać i z ufnością patrzeć w przyszłość. Włosy już wtedy prawie zupełnie Jej wybielały. Na twarzy widać zmęczenie, cierpienie i wagę. Z uroczej twarzy dziewczęcej pozostało już tylko zdecydowanie i siła woli.

Upłynęło znowu ćwierć wieku i mam Jej twarz przed sobą. Oczy zapadły się głęboko. Na jedno z nich nie widzi zupełnie nic. Poddała się operacji na kataraktę i zabieg się udał. Twierdzi, że po operacji widziała dobrze i dopiero podczas jednego z zabiegów pielęgniarka wbiła Jej w oko jakiś instrument. Drugim okiem bez swych grubych szkieł nic nie widzi. Sztuczne szczęki nie chcą się już trzymać dziąseł, więc przestała je używać. Usta i policzki uciekły w głąb twarzy, uwydatniając jeszcze bardziej nos o lekkim żydowskim wygięciu. Język 0o chwilę nerwowo zwilża wargi (to już nabytek ostatniej choroby). Porównanie jest wstrząsające i czuję, że na widok Jej wyniszczenia ogarnia mnie wzruszenie.

Mamo, to ja.

Na twarzy pojawia się zadowolenie. Wyciąga w moim kierunku rękę i gdy spotyka moją dłoń, zaczyna ją pieścić. To jest też nabytek ostatnich lat. Dawniej nigdy by sobie na to nie pozwoliła. Nie chciała rozpieszczać swych dzieci, wiedząc, że życie obejdzie się z nimi tak samo, jak z Nią: da więcej doświadczeń niż radości. Chciała nas na nie przygotować. Nie manifestowała swych. uczuć. A panowała nad sobą tak dalece, że przy moim pierwszym wyjeździe z Polski na misje, kiedy nawet jeszcze się nie mówiło o przyjazdach na wakacje i wyjazd był pożegnaniem prawie na zawsze, żegnając się ze mną na peronie dworca kolejowego, nie miała łez w oczach. Przez moment tylko, gdy stałem już w oknie wagonu i pociąg ruszył, Jej twarz zmieniła się, przypominając twarz małego skrzywdzonego dziecka. AIe to był tylko moment. Natychmiast się opanowała, wyciągnęła chusteczkę, by mi nią powiewać. I taką zapamiętałem Ją sobie. Z listu siostry dowiedziałem się, że pozwoliła sobie na łzy dopiero po powrocie do domu.

Kończymy teraz razem różaniec. Opowiadam Jej nieco o mojej pracy. Robię wreszcie to, co Ona przez długie lata robiła wszystkim swym dzieciom: kreślę Jej na czole znak krzyża św. Zamyka powieki tak spokojnie i ufnie, jak ja za dziecinnych lat.

Dziecinne lata!

Oto obraz, który zarejestrował się w mojej pamięci jako najstarsze wspomnienie z dzieciństwa: siedzę na kolanach Mamy i słucham Jej opowiadań biblijnych. Musiały te opowiadania być częste, bo kiedy zacząłem chodzić na katechizm, to, czego ksiądz uczył, było mi dobrze znane. Pamiętam do dzisiaj niektóre pytania jakie zadałem Matce, i pamiętam Jej szczere i trafne odpowiedzi.

Głębokie wrażenie zrobiło na mnie zachowanie się Matki w momencie bardzo krytycznym. Była to niedziela stycznia lub lutego 1940 roku. Godzina szósta rano. Spaliśmy jeszcze. Zadzwonił dzwonek przy wejściu i okazało się, że policja niemiecka przyszła odebrać nam mieszkanie, nie pozwalając nic zabrać. Dali trzydzieści minut na ubranie się i opuszczenie mieszkania. Było to sławne już wówczas wysiedlanie. Rodzice zachowali zupełny spokój. Nie było łez, nie było rozpaczy, choć w jednej chwili staliśmy się zupełnymi nędzarzami. Zdziwiony tym spokojem spytałem Mamę, czy Jej nie żal tego wszystkiego, co traci. Odpowiedziała mi słowami Hioba: "Bóg dał, Bóg wziął, niech będzie Imię Jego pochwalone!" Wielokrotnie jeszcze miałem możność przeżyć Jej wiarę.

W styczniu 1945 roku mieszkaliśmy na przedmieściu Kielc. Ojciec już od roku był w Niemczech, wywieziony na przymusowe roboty. Rosjanie rozpoczęli ofensywę i front zbliżał się szybko. Wszyscy baliśmy się tego, co może nastąpić. Niemcy mieli niszczyć wszystko przed odejściem. Zostać na miejscu, czy uciekać do bezpieczniejszego zakątka? Gdzie taki znaleźć? Mama zadecydowała: "Zostajemy. Nic nam się nie stanie, bo oddałam was wszystkich w opiekę Miłosierdziu Bożemu". W niedzielę, nad wieczorem, spadły pierwsze pociski artyleryjskie. Ostrzeliwanie trwało całą noc i część poniedziałku. Po południu byliśmy już w ręku Rosjan. Kolejną noc spędziliśmy sami wśród wojska, bowiem ludność okoliczna, która szukała poprzednio u nas schronienia, rozeszła się do domów. Tłumy żołnierzy przechodziły obok nas. Posłanie uszykowaliśmy sobie w piecu wapiennym, który służył zarazem jako schron. Nic nam się nie stało. Następnego dnia przelatujące nad nami samoloty rosyjskie rzuciły przez pomyłkę bomby na swoje własne pozycje. Jedna z nich trafiła w nasz dam. Najbliżej miejsca wybuchu znajdowała się najstarsza siostra. Oddzielała ją od miejsca eksplozji jedynie gruba kamienna ściana starego magazynu. Ściana znikła zupełnie, a stający nieco dalej na podwórzu samochód ciężarowy został wygięty w półksiężyc i cały posieczony odłamkami. Siostrze nic się nie stało! Wewnątrz domu znajdowała się Mama i dwie najmłodsze siostry. Siła wybuchu wywróciła szafę i ustawiła ją bokiem, tuż przed leżanką, na której siostry siedziały bezpiecznie pod tą osłoną. Mama została podmuchem wciśnięta w róg pokoju i gdy kurz opadł, mogła jedynie stwierdzić, że Bóg nie opuszcza tych, co Mu ufają. Istniał w naszej rodzinie zwyczaj wspólnego odmawiania różańca. Codziennie kto inny prowadził modlitwę, a reszta rodziny odpowiadała. Podczas wojny odmawialiśmy jedynie tajemnice bolesne. Kiedy przychodziła pora modlitwy, udawałem nieraz śpiącego, licząc, że Rodzice się zlitują i pozwolą mi pójść spać bez różańca. Prawie nigdy to się nie udawało. Nie spostrzegłem nawet, kiedy Rodzice zaczęli do dawać do różańca jeszcze jedną dziesiątkę. Kilkakrotnie pytałem, w jakim celu to robią, bo przecież to, co odmawiamy, jest i tak wystarczająco długie, ale nie otrzymałem wyjaśnienia. "Przyjdzie czas, że się dowiesz". I przyszedł. W dzień moich święceń kapłańskich Mama wyznała, że zawarła z Ojcem umowę: postanowili modlić się o powołanie do służby Bożej dla swych dzieci. Kiedy połowa z nas już była w zakonie, przestali się modlić. Podczas jednej z mych wizyt w Polsce, powiedziała mi: "Szkoda; że przestaliśmy się modlić! Wyście otrzymali lepszą cząstkę". Jestem przekonany, że właśnie tej modlitwie zawdzięczam moje powołanie.

Studiowałem właśnie filozofię, kiedy świadomość ofiary, jaką brat poniósł dla rodziny, odebrała mi spokój. To on utrzymywał w tym czasie całą rodzinę, za chorego Ojca, rezygnując ze studiów. Dlaczego tylko on ma się poświęcać? Teraz ja przerwę studia i popracuję. Niech on odetchnie trochę. Zwróciłem się najpierw do przełożonego i nie napotkałem trudności. Kiedy mój plan przedstawiłem w domu, Rodzice byli jednomyślni w odrzuceniu ga. "Dlaczego mamy bardziej ufać tobie niż Opatrzności Bożej?" Nie zgodzili się ze mną. A była to pierwsza połowa lat pięćdziesiątych, kiedy sytuacja gospodarcza całego kraju, a mojej rodziny w szczególności, była beznadziejna. Krótko po naszej rozmowie zjawił się niespodziewanie u Rodziców pewien człowiek, by spłacić dług swego ojca, zaciągnięty jeszcze przed wojną. Nikt go nie szukał. Rodzice już zapomnieli o pożyczanych pieniądzach. To Bóg chciał odpowiedzieć na ich zaufanie.

Wielki wpływ na formację religijną i na postawę życiową Matki wywarła babcia. Mama uważała ją za świętą i wspominała z największym uznaniem rady, które od niej dostała. To właśnie babcia wybrała Mamie męża. Zaraz po ślubie Mama prawie co rok rodziła. Kiedy po raz czwarty znalazła się w ciąży, poskarżyła się przed babcią na swój los. "Dziękuj Panu Bogu" usłyszała w odpowiedzi. I zapamiętała sobie dobrze te słowa. A chodziło wtedy o mnie. Zrezygnowała z wszelkich rozrywek i poświęciła się bez reszty swojej rodzinie: mężowi, którego bardzo kochała, i dzieciom. Chciała, by i dzieci nauczyły się stawiać obowiązek ponad przyjemność, na pierwszym miejscu. Przez lata wojny chodziliśmy codziennie z bratem do kaplicy szpitalnej, by służyć do Mszy św. Trzy kilometry w jedną stronę. Trzeba było wyjść z domu przynajmniej o szóstej rano, by zdążyć na czas. Budziła nas Mama. Mogło padać, mógł sypać śnieg, mogło być błoto to nie były przeszkody. Przeczuwała pewnie, jak bardzo to nam się przyda w życiu. Kiedy obie starsze siostry wstąpiły do Zgromadzenia Sióstr Św. Wintentego, nie było w Zgromadzeniu zwyczaju odwiedzin w rodzinie. Gdy więc najstarsza siostra zjawiła się nagle w domu, Mama nie chciała z nią prawie rozmawiać ("Skoro jesteś zakonnicą, bądź nią na całego"). Dopiero później dowiedziała się, że ten przyjazd nastąpił na wyraźne życzenie przełożonej.

Nie wystarczało wykonać polecenie, trzeba było dobrze je wykonać. Nie zadowalała się byle czym. Wprawdzie nie posiadała wykształcenia, "które nam potrafiła zapewnić, ale obdarzana była dużą subtelnością. Pewnego dnia zacząłem wyśpiewywać zapamiętaną sobie skądś piosenkę: Góralu, czy ci nie żal? Śpiewałem najżałośniej jak umiałem i spytałem, czy górale też tak smutno śpiewają, jak ja, gdy opuszczają swoją ziemię. "Jeszcze smutniej". Próbowałem jeszcze kilkakrotnie śpiewać, już prawie z płaczem, ale zawsze dawała tę samą odpowiedź. Miałem wówczas pięć lat. Może godzinę przed moim wyjazdem na misje, gdy walizki stały już spakowane, usiedliśmy w milczeniu naprzeciw siebie. Zanuciłem tę samą melodię i spytałem, czy przypomina sobie, jak kiedyś to wyśpiewywałem. "Czy górale śpiewają smutniej niż ja?" Teraz dopiero uznała, że śpiewam tak samo jak oni. Rodzice bardzo szanowali się i kochali. Ojciec był szlachetnym i dzielnym człowiekiem. Matka starała się podkreślić jego pozycję i dać mu zawsze pierwsze miejsce. Kiedy jednak został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec w 1944 roku, cały ciężar odpowiedzialności za rodzinę spadł na Jej barki. Nie załamała się w najtrudniejszych warunkach. Z niezwykłą odwagą walczyła o nas w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pamiętam, jaki spokój zachonwała podczas rewizji w naszym domu, gdy brat ukradł oficerowi niemieckiemu rewolwer i mieliśmy być za to rozstrzelani. Nie bała się oddać naszego domu na tajne nauczanie. Pamiętam, jak potrafiła odebrać żołnierzom frontowym z ręki rzeczy ukradzione z naszego domu. Pamiętam powrót z wygnania: tydzień podróży bez snu, w najgorszych warunkach, nawet na lokomotywie i pieszo, z tobołkami na plecach. Właśnie podczas tej podróży, gdyśmy spędzali noc w sali dworca kolejowego w Jarocinie, zatłoczonej takimi tułaczami, jak i my, kilku .podpitych dryblasów zaczęło śpiewać sprośne piosenki. Ona jedna miała odwagę głośno zaprotestować, i uznano Jej protest! Pamiętam, jak organizowała na nowo życie naszej rodziny po powrocie do Gniezna. Po zakończeniu wojny Ojciec powrócił. Miał jednak zdrowie już tak zniszczone, że nie wytrzymał ustawicznego prześladowania podatkami i nacisku na inicjatywę prywatną w okresie stalinowskim. Przeszedł na emeryturę i ostatnie lata, schorowany, spędził zupełnie zależny od Matki. We wszystkim opiekowała się nim z całym poświęceniem. Okres rozłąki, a potem choroby, sprawił, że Ona sama musiała czuwać nad wszystkim i podejmować decyzje. Z natury autorytatywna, znajduje w tych warunkach "wodę na młyn" swego temperamentu. Kiedy wszystkie dzieci opuściły już dom, zakładając własne rodziny, Ona chce pozostać sama w starym mieszkaniu. Zdawała sobie dobrze sprawę z trudności, jakie mogą powstać we współżyciu. Nie było Jej dane zachowanie niezależności, której pragnęła. Biorąc pod uwagę Jej delikatny stan zdrowia, przy kupnie nowego mieszkania siostra zameldowała Ją u siebie, dając oddzielny pokoik i likwidując stare mieszkanie. Mama nie zrozumiała tego początkowo i przeżyła strasznie.

Wiem, że ta garść wspomnień nie jeli w stanie ukazać tego, co w Jej życiu było najważniejsze: ustawicznej troski, by spełnić wolę Bożą, by odpowiedzieć na każde Jego zwiastowanie. Przed moim wyjazdem na misje powiedziała mi: "Odmawiaj codziennie Anioł Pański. Nawet gdybyś nie miał czasu na żadną inną modlitwę. Przy jej pomocy zrozumiesz, czego Bóg chce od ciebie". Widocznie Ona sama tak czyniła. Im więcej w Jej życiu ofiar, tym bardziej wiąże je z Mszą św. W niedzielę nie opuściła jej nigdy, choć w czasie wojny mieliśmy kilka kilometrów do kościoła. Po powrocie z wygnania uczestniczyła we Mszy św. już codziennie. I tak pozostało, jak długo mogła jeszcze chodzić.

Różne drogi Bóg wybiera ludziom. Jedni służą Mu w radości i uniesieniu. Drudzy w prostocie codziennych spraw, bez wstrząsów. Inni powołani są do cierpienia, do złożenia całopalnej ofiary. Wiele zaufania musiał mieć Bóg do Mamy, skoro wybrał dla Niej właśnie taką drogę. Dzieciństwo i młodość miała wypełnione pracą. Po wyjściu za mąż, gdy wydawało się, że życie zaczyna się do Niej uśmiechać, tracą Rodzice wszystko. Wspólnie przeżywane doświadczenia związały ich ze sobą jeszcze bardziej. Wówczas przez dwa lata musiała pozostać sama. Ojciec wprawdzie powraca, ale role odwracają .się: to Ona musi być dla niego podporą i głową rodziny przez długich osiem lat choroby. Dzieci, którym zupełnie się poświęciła, wszystkie wyszły z domu. Zmęczona życiem, chce teraz pozostać sama i nawet tego nie może. Gdy siostra informuje mnie o negatywnej reakcji Mamy na przeprowadzkę, chcę Jej przyjść z pomocą. Piszę więc do Mamy, że Bóg widocznie chce, by Mu złożyła w ofierze to, co Jej jeszcze pozostało: Jej niezależność. Idę nawet krok dalej. Pamiętając, że zawsze jeszcze nas uważa za dzieci, którymi musi pokierować, piszę, że nam jest potrzebna wolność wyboru, nawet błądzenia, a z Jej strony oczekujemy poparcia w modlitwie. Że cały Kościół potrzebuje Jej wiary, Jej ufności, Jej nadziei, a dla nas, Jej dzieci, najcenniejszym jest to, że żyje między nami, że nas kocha. W pierwszej chwili poczuła się urażona, głęboko dotknięta moim listem. Jednak podczas ostatniego pobytu w Polsce stwierdziłem w Niej olbrzymią zmianę. Dawniej komenderowała z przyzwyczajenia. Teraz stała się cicha, uległa, nie narzucająca swego zdania. Co za niezwykła przemiana!

Kiedy kreślę na Jej czole znak krzyża, tak jak Ona to kiedyś robiła, czuję, że ogarnia mnie głębokie wzruszenie. Bardziej niż te wszystkie wspomnienia Jej pięknego i dzielnego życia wzrusza walka, którą toczy sama ze sobą. Wzrusza poddanie się działaniu łaski, pragnienie, by nie poskąpić Bogu niczego. Wychodzę, bo cisną mi się łzy, a nie chcę, by Ona je widziała, jak kiedyś nie chciała mi pokazać swoich.

Oh, Mamo! Ile ja Tobie zawdzięczam! Dzięki Ci, że właśnie taką jesteś!