Filipiny to kraj, którego chrześcijańskie dzieje od początku związane były z różańcem. Pamiętajmy, że archipelag odkryty w 1521 r. przez Magellana był ewangelizowany przez hiszpańskich dominikanów, a więc przez zakon, który uczył tubylców odmawiania różańca; wręczali go im przy okazji chrztu, a jego odmawianie czynili prostym wyznaniem wiary.

W 1588 r., w Manili, stolicy Filipin, założono pierwsze bractwo różańcowe, a wkrótce powstały już one przy niemal wszystkich filipińskich parafiach. Matka Boża Różańcowa stała się „Wielką Panią Filipin”. Od 1872 r. wielką popularnością cieszy się Wieczny Różaniec. Owa nieustająca modlitwa różańcowa rozpowszechniła się jeszcze bardziej podczas drugiej wojny światowej. Wkrótce kraj podzielił się na „Bloki Różańcowe”, a praktyka ta przyjęła się również w innych krajach. W ramach „Bloków Różańcowych” od rodziny do rodziny wędruje figura Matki Bożej, a tam, gdzie się zatrzymuje, odmawia się wieczorem wspólny różaniec.

W połowie lat pięćdziesiątych działało na Filipinach sto pięćdziesiąt jeden bractw różańcowych i trzysta dwadzieścia siedem ośrodków Nieustającego Różańca, liczących prawie dwieście tysięcy członków.

W 1972 r. Filipiny stały się krajem totalitarnym. Tuż przed kolejnymi wyborami prezydenckimi Ferdynand Edralin Marcos, głowa państwa, rozwiązał parlament. Zgodnie z konstytucją nie mógł nadal piastować swego urzędu, kończyła się bowiem jego druga, trzyletnia kadencja. Pragnienie władzy popchnęło go do zlikwidowania prasy, a niedługo potem uwięzienia wszystkich przywódców opozycji oraz siedmiu tysięcy „niepoprawnie myślących” żołnierzy i oficerów.

Próbował również zaatakować Kościół, ale spotkał się z tak ostrym sprzeciwem kard. Jaime L. Sina, że uznał: „Mam dość problemów. Dlaczego miałbym jeszcze wchodzić w konflikt z Kościołem?”

Marcos bał się kardynała, a lud podziwiał swego pasterza. Kiedy Sin mówił, wszyscy go słuchali. Kiedy piętnował i oskarżał rząd, kiedy bronił tysięcy więźniów politycznych, słuchał go nawet Marcos. To dzięki kardynałowi zwolnił on kilkuset więźniów przed Bożym Narodzeniem 1974 roku.

Sytuacja na Filipinach stawała się z roku na rok bardziej napięta. Powodowała j ą coraz widoczniejsza korupcja rządu, stagnacja ekonomiczna, rosnąca przepaść między bogatymi i biednymi, a także coraz śmielsza działalność komunistycznej partyzantki na wiejskich terenach.

Czara goryczy przelała się w dniu, w którym ludzie prezydenta zamordowali Benigna Aquina. Benigno Aquino wchodził w skład filipińskiego parlamentu przed jego rozwiązaniem przez Marcosa. Już przed stanem wojennym, ogłoszonym 21 września 1972 r., Aquino był bezkompromisowym opozycjonistą i nie bał się mówić głośno o skandalach rządowych. Nic dziwnego, że aresztowano go, jako jednego z pierwszych, w dniu ogłoszenia stanu wojennego.

W więzieniu spędził siedem i pół roku, odizolowany od świata. Zapadł tam na poważną chorobę serca, która wymagała operacji. Marcos wysłał go do Stanów Zjednoczonych, do szpitala w Teksasie, by nie pozwolić mu już powrócić z wygnania.

Rodzina Aquina osiedliła się w Bostonie. Benigno poświęcił trzy lata na studia w Harvardzie, gdzie nawiązał liczne kontakty z podziemiem na Filipinach. Za wszelką cenę chciał powrócić do ojczyzny. Poleciał do Manili, mimo pogróżek żony Marcosa, byłej miss piękności, którą zawsze piętnował za wykorzystywanie publicznych pieniędzy do prywatnych celów. Został zastrzelony w sierpniu 1983 roku, gdy wychodził z samolotu na lotnisku w Manili. Nie zdążył nawet dotknąć stopą ziemi filipińskiej.

Jego śmierć obudziła Filipińczyków z trwającej dziesięć lat apatii. Była jak kamień rzucony w wodę, wzbudzający fale, które zataczają coraz szersze kręgi. Tak obudziła się cała ojczyzna Benigna Aquina. Wdowa po nim, Corazon Aquino, tłumacząca, że „zajmuje się domem, a nie polityką”, stanęła jednak na czele ruchu. Do zaangażowania się w politykę nakłonił panią Aquino kardynał Sin. W ten sposób dał narodowi człowieka, który potrafił uświadomić rodakom, że Marcos kłamie.

Nadeszła sobota, 22 lutego 1986 r. Prezydent wydał rozkaz aresztowania ministra obrony, Juana Enrile’a, i kilku innych. Enrile, gen. Fidel Ramos, zastępca dowódcy sił zbrojnych, wraz z trzystu innymi wojskowymi zamknęli się w koszarach przy autostradzie Epifanio de los Santos Avenue (w skrócie EDSA) – Alei Objawienia się Świętych. Ogłosili, że będą walczyć, aż polegną, ale nie oddadzą się żywi w ręce Marcosa.

U kardynała zadzwonił telefon. „Eminencjo – odezwał się ktoś drżącym głosem – musicie nam pomóc. Jeśli nie pomożecie, za parę godzin nie będzie nas wśród żywych”. Wszyscy wiedzieli, że wystarczyłoby kilka czołgów lub eskadra śmigłowców, by zlikwidować buntowników.

Na półtorej godziny kardynał zamknął się w kaplicy. Kiedy wyszedł, wiedział już, co trzeba uczynić. Przez katolickie radio „Veritas” wezwał ludzi, by bronili „naszych przyjaciół”. Wyjdźcie na ulice, stańcie pomiędzy siłami Enrile’a i Ramosa, a nadjeżdżającymi czołgami!”.

Ludzie usłyszeli – i odpowiedzieli.

Ze wszystkich części miasta, ze slumsów i dzielnic bogaczy popłynął tłum. W kilka godzin w Alei Objawienia się Świętych stanęły dwa miliony ludzi. Przyszli na EDSA całymi rodzinami, z małym dziećmi. A co najważniejsze, przyszli z różańcem w ręku i modlitwą na ustach. Na ulicy trwało wielkie nabożeństwo różańcowe, śpiewano bez końca maryjne pieśni, na pospiesznie przygotowanych ołtarzach kapłani i biskupi odprawiali niezliczone Msze święte. Ludzie błagali Matkę Najświętszą o pomoc. Bali się, nawet bardzo. Wiedzieli, że dobrze uzbrojona armia Marcosa może zetrzeć ich na krwawą miazgę. Trwali na posterunku cztery dni i noce.

W tym czasie w trzech klasztorach kontemplacyjnych zakonnice nieustannie się modliły. Kardynał Sin powiedział im: „Idźcie do kaplicy i módlcie się. Módlcie się z rozłożonymi rękoma i pośćcie dopóty, dopóki nie powiem, że możecie przestać”.

To, czego się obawiano, stało się niebawem faktem. Na ulicy pojawiło się pierwszych sześć czołgów. Kierujący nimi zobaczyli armię bezbronnych ludzi; zawyły motory, maszyny ruszyły na tłum. Wszystkich czołgów było dwadzieścia pięć, żołnierzy – sześć tysięcy.

Dwa miliony ludzi, bladych i drżących ze strachu, uklękły twarzą w kierunku nadjeżdżających czołgów. W pierwszym rzędzie siostry zakonne. Podniosły w górę różańce i zaczęły się głośno modlić. Nie, ludzie nie mieli zamiaru się cofnąć. To czołgi się cofnęły. Nie padł ani jeden strzał. Armię pokonała moc modlitwy.

W stronę, gdzie jedna z sióstr prowadziła różaniec, zbliżał się czołg z samotnym żołnierzem w wieżyczce. Czołg zatrzymał się przed klęczącym tłumem. Żołnierz patrzył długą chwilę z zachwytem, po czym powiedział: „Czy mogłaby siostra modlić się głośniej? Moi ludzie w czołgu nie słyszą”. Kiedy zakonnica skinęła głową, twarz żołnierza rozpromienił szeroki uśmiech. Po chwili załoga czołgu dołączyła do wspólnej modlitwy.

Staruszka na wózku inwalidzkim wysunęła się do przodu. Trzymając w rękach różaniec, zawołała do dowodzącego innym czołgiem: „Możesz mnie zabić, bo i tak jestem już stara! Ale nie rób krzywdy tamtym ludziom”. Czołg zatrzymał się przed starą, filipińską kobietą.

Trzynastoletnia Risa z zerwanymi w ogródku stokrotkami klęczała i patrzyła na zbliżający się czołg, pod jej kolanami asfalt był mokry od potu. „Panie żołnierzu, niech pan nas nie zabija. Jesteśmy Filipińczykami, tak samo jak pan”. Wyciągnęła bukiecik ku czołgiście. Żołnierz długo na nią patrzył przewiercającym na wylot wzrokiem. Wreszcie uśmiechnął się: „Nie bój się, maleńka, nie zabiję nikogo”. Zeskoczył z czołgu i wziął z rąk dziecka kwiaty. Risa przytuliła się do niego. Z oczu żołnierza i dziewczynki płynęły łzy.

Tak działo się wszędzie. „Rozmawiałem – wspomina kardynał Sin – z kapłanem, który był tam owej niezapomnianej nocy. Mówił, że w tym rozmodlonym tłumie czuło się obecność Boga. Opowiadał, że modlili się również żołnierze. Widział, jak poruszają się ich wargi, wypowiadające słowa „Zdrowaś Maryjo”. Niektórzy z nich przyłączyli się do śpiewu: „Ave, Ave”, kiedy pod milczącymi gwiazdami tłum zaintonował pieśń, którą każdy Filipiń-czyk zna na pamięć od wczesnego dzieciństwa”.

Dzieci przyszły z kwiatami i wkładały je w lufy karabinów. Klerycy wychodzili naprzeciw żołnierzy i obejmowali ich w uścisku braterskim. Byli przecież w tym samym wieku, co oni. Kobiety i dziewczęta robiły kanapki dla okupujących Aleję i częstowały nimi żołnierzy jadących ku nim w czołgach.

Wtedy nadszedł rozkaz rozpędzenia tłumów gazem. Wykonali go specjaliści, zaprawieni w podobnych akcjach. Cisnęli w tłum pojemniki z gazem. Ale to oni zaczęli kaszleć i uciekać – nagle odwrócił się wiatr. Dwie godziny później ponowiono atak gazowy. Znów nieoczekiwanie wiatr się odwrócił.

Potem nakazano ostrzelać Enrile’a ogniem z moździerzy. Po dwóch godzinach od wydania rozkazu nie padł ani jeden strzał. „Wciąż poszukujemy odpowiedniego celu dla naszych baterii -tłumaczył Marcosowi oficer dowodzący – Nie chcemy zabić cywilów”. Po kolejnych dwóch godzinach nadal „poszukiwano odpowiedniego celu”. Kiedy wreszcie ustawiono działa, moździerze nie wypaliły. Wszystkie naboje były niewypałami! Natomiast wysłane do akcji helikoptery wylądowały wśród rebeliantów, a ich załogi przyłączyły się do nich. Dlaczego dowódca eskadry nie zaatakował? „Ponieważ – tłumaczył później kardynał Sin – został dotknięty przez Bożą łaskę”.

Jeden z kapłanów, obecnych wśród okupujących EDSA, myślał o Bogu spoglądającym z góry na swój lud, błogosławiącym mu i mówiącym do niego słowa, które kiedyś wypowiedział do Jakuba… „Ja jestem Pan”.

W ostatnim dniu rewolucji obrano panią Aquino prezydentem. Marcos zdecydował się na ucieczkę z kraju. Schronił się na Hawajach, gdzie mieszkał do 1989 r. – do śmierci.

Jak możliwa była ta bezkrwawa rewolucja? Pytanie to stawiano wiele, wiele razy. Kardynał cierpliwie powtarzał: „Nie ma odpowiedzi. To był cud”.

Podczas wręczania doktoratu honoris causa w Boston College kard. Sinowi, ten powiedział: „Myślę, że cały scenariusz tamtych wydarzeń był pisany tylko przez samego Boga. Myślę, że całością akcji kierowała Najświętsza Maryja Panna. Byliśmy tylko aktorami. Ale nasza moc pochodziła od Boga”.

„Jestem przekonany – mówił w innym miejscu – że cała cześć, całe uznanie i cała wdzięczność powinny być oddane Najświętszej Maryi Pannie, a przez Nią Jej Synowi i z Nim Ojcu w niebie, bo Bóg naprawdę patrzył na nas łaskawym okiem, naprawdę błogosławił Filipiny i wszystkich nas dotknął swoją łaską”.

Ale różańcowy cud na Filipinach był nie tylko dany, lecz również zadany. Kardynał Sin nie przestawał ostrzegać: „Problem dyktatorskich rządów rozwiązaliśmy w cztery dni, dlatego to, do czego doszło w Alei Objawienia się Świętych, było cudem. Jednak wyczerpaliśmy już należną nam pulę cudów, teraz musimy rozwiązywać nasze problemy przez mądre planowanie i ciężką pracę…” I dodał: „Widziałem, jak podczas różańcowego cudu znikły wszystkie różnice klasowe. Każdy spieszył drugiemu z pomocą, przemysłowiec stanął ramię w ramię z szefem związków zawodowych, biznesmen dzielił los z tragarzem, dziewczyna z college’u z robotnikiem. Podczas różańcowego cudu było tyle troski o bliźnich.

Ale to wszystko minęło. Wróciły podziały klasowe, wrócił egoizm. Wydaje się niemal, że tamten cud nigdy się nie zdarzył”. „Czy wiecie, dlaczego powiodła się EDSA? – pytał – Bo w ciągu tamtych czterech dni nikt nie myślał o własnych sprawach… Podczas EDSA każdy czuł obecność Chrystusa wśród zgromadzonych ludzi. Wiecie, dlaczego tak było? Bo wszyscy się modlili, bo wzywali Jego imienia. Bo wszyscy byli w niebezpieczeństwie i potrzebowali Boga. Niestety, kiedy wszystko toczy się zwykłym trybem, potrzeba Boga schodzi na drugi plan i w nas wszystkich ożywają stare przyzwyczajenia”.

ks. Józef Orchowski?TRYPTYK RÓŻAŃCOWY?; Michalineum 2001